UDERZYWSZY W KLAWISZ
- wagnerd
- 23 sie 2019
- 5 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 22 sty 2020

2004, Polska Północna, 11 lat
- Dzieci, siadamy. Proszę o ciszę! Będziecie śpiewać, a ja będę grać.
Pani od muzyki wstała zza biurka, chwyciła pęk kluczy i podeszła do stojącego w rogu pianina.
Znałem to z amerykańskich filmów. Nauczycielka zaraz zagra melodię, a my będziemy wirować w rytm muzyki i unosić się w tańcu, niczym baba w filmie Dirty Densing. W USA lekcje muzyki to jeden wielki zasrany musical. Oglądałem kiedyś pewien dokument i wiem, że popularny koszykarz naprawdę może zostać piosenkarzem, kujonka wygrać przegląd szkolnej piosenki, a murzyn, też koszykarz, może okazać się świetnym tancerzem.
U nas wyglądało to trochę inaczej. Pani od muzyki to była persona. Nosiła rozchełstaną fryzurę niczym Chopin, fotochromowe okulary niczym Beethoven i czerwone kubraki niczym Mozart. Zdawałem sobie sprawę, że z wybitnymi muzykami łączyło ją wiele. Nie wiedziałem jednak, że wspólnym mianownikiem, a zarazem największym podobieństwem był fakt urodzenia się na planecie Ziemia.
Pani podeszła do pianina, lecz zamiast usiąść na zydelku i pięknie nam grać, rozkluczyła kłódkę, otworzyła różowe drewniane pudło leżące na górze pianina, sapnęła i wyjęła zeń plastikowy keyboard. Wyglądał trochę jak zabawka kupiona na promocji. Nie zrobił na mnie wrażenia, ale w sumie bardzo lubiłem słuchać tych gotowych melodii grających po naciśnięciu przycisku DEMO. To musiał być profesjonalny sprzęt, przecież i Pani była profesjonalistką.
- To jest klawisz, dzieci. Tak właśnie wygląda klawisz.
Gdzie ona pobierała lekcje muzyki? W pierdlu?
- Tu naciskasz - nacisnęła klawisz.
- A tu słychać - pokazała głośnik.
Brawo. Co jeszcze nam pokażesz?
- La, la, la. Teraz będziemy śpiewać.
Weź graj, babo.
Otworzyłem podręcznik na 23 stronie i czekałem na wytyczne.
- Tru tu tu! - nauczycielka rozśpiewywała się.
Matko, ta kobieta zdecydowanie nie powinna śpiewać. Mimo to z ogromną przyjemnością nuciłem sobie razem z nią melodię pod nosem, bo po prostu lubiłem dobrą muzykę. Podobał mi się wstęp który zagrała i jej też się chyba podobał, bo podczas grania wywijała jęzorem na prawo i lewo.
- Dzieci, dzieci. Zaśpiewacie teraz piosenkę o lecie i mięcie. Zaczynamy.
"Konie zielone przebiegły galopem i spod ich kopyt wytrysnęły kwiaty."
Jakie zielone konie?
Tryskające kwiaty?
O co chodzi w tej piosence?
"Żaby w sadzawce rozpaliły ogień na niebie księżyc pozapalał gwiazdy."
Ja pindolę, żaby zrobiły sobie ognisko na wodzie?
Co brał autor tego tekstu?
Spojrzałem na okładkę podręcznika i w jednej sekundzie wszystko stało się jasne. Ależ ona była dziwna. Przerażający, lewitujący księżyc w czerwonej czapce na łbie.

Podejrzewałem, że podręcznik został napisany przez byłego więźnia, który zmagał się z problemem narkotykowym, albo był po prostu srogo walnięty.
Jezus, jak ja się bałem tej twarzy z długimi włosami i tej latającej wśród ptaków gitary. Kiedyś spojrzałem na tę okładkę przed snem i mało nie zlałem się w nocy do łóżka. Z perspektywy czasu podejrzewam, że problemem mógł być jednak mój nieszczelny pęcherz i fakt, że lubiłem palić zapałki przed snem.
Księżyc z okładki bardzo przypominał mi moją ciocię z Gdyni. W szóstej klasie przygotowując drzewo genealogiczne na historię wkleiłem w miejscu ciotki to właśnie zdjęcie, bo nie miałem żadnego innego (to była moja dalsza rodzina i ciocia rzadko nas odwiedzała, a już na pewno nikt nie miał ochoty robić jej jakichkolwiek zdjęć). Nikt w szkole nie zorientował się, że coś było nie tak, a moja babcia pochwaliła nawet, że cioci do twarzy w tym spiczastym kapeluszu.
- Przynajmniej pasuje do jej wielgachnego nosa - wspominała z nostalgią babcia.
Piosenkę "Lato pachnące miętą" męczyliśmy przez dwa miesiące, do czasu, gdy każdy z nas stanął na środku klasy i wyśpiewał ją z pamięci przed pozostałymi kolegami. Ci bardziej wstydliwi, którzy nie chcieli oglądać szyderczych uśmiechów pozostałych dzieci, mogli stanąć plecami do klasy albo założyć worek na głowę.
Potem były tez inne piosenki o jakimś globusie, którego cisnęły bieguny i pamiętam, że na zaliczenie rysowaliśmy kredkami piłkę do kosza. Ostatecznie okazało się, że cały ten przedmiot to nie była tylko muzyka, ale też plastyka i rzeźba. Nie szło mi najlepiej, bo jedyna styczność z rzeźbą, jaką dotychczas miałem, to mój kolega z ławki, który już wtedy chodził na osiedlową siłownię i wychodził właśnie z fazy masy.
Do dzisiaj z uśmiechem wspominam sytuację, gdy Pani rozdała wszystkim dzieciom wycięte z gazety instrumenty do przerysowania, a ja dostałem kotły. Od początku coś mi w nich nie pasowało, ale co ja tam wtedy wiedziałem o muzyce. Dwa lata później natrafiłem na stary zeszyt i zorientowałem się, że przez przypadek przypadł mi wtedy katalog armatury CWU, a na kotle na wodę za Boga nie da się niczego zagrać.
Mimo wszytko bardzo lubiłem sztukę i muzykę i jeszcze tego samego roku uprosiłem rodziców, żeby zapisali mnie do szkoły muzycznej.
- Wybierzemy teraz instrument. Na czym chciałbyś grać? - zapytała mnie mama patrząc na spis instrumentów.
- Na klawiszu, mamo - powiedziałem.

Tym sposobem trafiłem na zajęcia z gry na keyboardzie oraz na dodatkowe lekcje teorii muzyki.
Na zajęciach z teorii chłop gadał o jakichś nutach, znakach i kluczach gazowych i biolinowych, aż zacząłem się zastanawiać czy on w poprzednim życiu nie był ślusarzem. Potem dalej się stresowałem, bo byłem najmłodszy w grupie i za każdym razem, gdy brał mnie do tablicy (a robił to nad wyraz często) to miałem ochotę dać nogę. W ogóle nie śmieszyły mnie jego żarty i raczej nie lubiłem typa. A idź Pan z takimi zajęciami!
Na nieszczęście, mój nauczyciel od gry na keyboardzie również okazał się personą. Miał trzy włosy na głowie, śmiesznego wąsa, fioletowe cinquecento i zawsze się spóźniał.
Przed rozpoczęciem nowego sezonu w szkole muzycznej poszedłem z rodzicami do sklepu i kupiliśmy profesjonalny keyboard, książki z nutami i loda. Byłem podekscytowany i gotowy do grania. Przed snem czytałem sobie nuty i ćwiczyłem palce.
Na pierwsze zajęcia do lokalnego domu kultury dotarłem przed czasem. Siedziałem sobie na rozklekotanym krześle i czytałem biuletyny rozłożone na brudnym stoliku, czekając, aż nauczyciel zaprosi mnie do swojego gabinetu. Zza rogu dojrzałem siwą głowę.
- Zapraszam - powiedziała głowa.
Przyjąłem zaproszenie.
- Usiądź, dziecko - wymamrotał spod wąsa - najpierw formalności.
Zarówno na pierwszych, jak i każdych kolejnych zajęciach, formalnością, a zarazem niesamowitym wyzwaniem było znalezienie mnie na liście czterech uczniów oraz odznaczenie mojej obecności. Kolejne kilka minut facet spędzał na korektorowaniu listy i poprawianiu błędu, po tym jak orientował się, że widnieje tam drugi człowiek o takim samym nazwisku, który notabene defacto był moim bratem. Jestem w stanie zrozumieć, że babcia nie rozróżnia naszych imion, ale na Boga, ten facet widywał nas raz w tygodniu i brał za to grube pieniądze.
Do tego dochodził rytuał parzenia kawusi. Grzałka była w pokoju, ale woda tylko w kiblu, więc zazwyczaj na początku lekcji na chwilę zostawałem sam i miałem czas zastanowić się, co ja właściwie tam robię. Ponieważ zawsze brakowało mi cierpliwości nieśmiało bawiłem się keyboardem i naciskałem różne przyciski. Nie raz zdarzyło się, że przypadkowo zmieniłem ustawienia maszyny i klasyczne brzmienie pianina przekształcało się w dźwięki trąb jerycholskich albo w tłuste, trance'owe, kosmiczne odgłosy. Wtedy wspólnie z nauczycielem odpalaliśmy stroboskop i odbijaliśmy się od ścian.
W rzeczywistości, po tym jak chłop wracał do salonu muzyki nasypywał do szklanki drobinę fusiary, czekał z założonymi rękami aż woda zacznie bulgotać i brudną łyżeczką mieszał napój, raz po raz stukając głośno o szkło.
Gdy kawunia stygła można było grać.
Do Re Mi Fasola Si Do
- I ćwiczymy paluszki. I niżej. I wyżej. I uczymy się akordów. I na trzy palce - poganiał.
Była tylko jedna rzecz, która wyrywała mnie mimowolnie z butów. Koleś przez całą godzinę sączył uparzoną kawę wydając przy tym różne dźwięki i wykrzywiając dziwnie twarz. Raz nawet przestraszyłem się, że jestem naocznym świadkiem wylewu, ale okazało się, że tamtego dnia zatrzęsła mu się ręka i sypnęło mu się więcej kawy, a paraliż mięśnia twarzowego był tylko reakcją na niespodziewany smak.
Siup Siup Siup.
Chlip Chlip.
Siorb Siorb Siorb.
Ciężko mi się było skupić na graniu, gdy zza biurka dochodziły mnie ogłuszające odgłosy picia. Chyba własnie przez to już po trzech lekcjach wiedziałem, że kariery w świecie muzyki, mimo najszczerszych chęci, nigdy nie zrobię.
Nie ma tego złego, a z graniem na keyboardzie jest jak z jazdą na rowerze. Do dziś potrafię z pamięci zagrać "Pojedziemy na łów" i gdzieś w głębi serca mam cichą nadzieję, że gdy zaproszą mnie na bal starego myśliwego, to w końcu będę miał okazję błysnąć talentem.
M.
Comments